Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




Śnieżka widziana z..., Karpacz
górski: "Kto rano wstaje ten, sam robi śniadanie", ale również łapie unikatowe zdjecia :)
Pensjonat Olimpia (nie istnieje), ul. Karkonoska, Przesieka
chrzan233: Wymiana na większy, wyraźniejszy skan.
Zdjęcia niezidentyfikowane (Piechowice), Piechowice
TW40: Może teraz ten blok tam stoi (nr 82).
ul. 1 Maja, Kowary
chrzan233: Prawdopodobnie 1879 rok to górna granica datowania. Zdjęcie pochodzi z okresu, kiedy atelier Roberta Halma mieściło się jeszcze w Zittau.
Zdjęcia niezidentyfikowane (Kowary), Kowary
Hellrid: Kaloryfery świadczą o dużym obiekcie z własną kotłownią, w szpitalu Bukowcu, nad kolumnami jest podobny układ okien: , tam bym celował z lokalizacją tego zdjęcia. Szpital Wysoka Łąka, ma bardziej zdobione wnętrza oraz okłady okien nie pasują.

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

Mmaciek
Alistair
Alistair
kitapczy
TW40
Hellrid
Hellrid
TW40
pavelo
TW40
kitapczy
TW40
Wolwro
Wolwro
Wolwro
Wolwro
Sendu
Sendu
Mmaciek
Mmaciek
Sendu

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Opowiadanie z ,,Trójkąta Bermudzkiego”
Autor: Waclaw Grabkowski°, Data dodania: 2010-01-09 18:31:15, Aktualizacja: 2010-01-09 18:31:15, Odsłon: 3877

Kafar i kobiety




Wychodząc z mieszkania kolesia wyłapałem uchem, że ktoś na galeryjce, przy strychu, osunął się plecami po ścianie. Takie odgłosy wydaje tylko tarcie kurtki po chropawej lamperii. Wdrapałem się powoli betonowymi schodkami na górę. Szedłem powoli, jakby na strych. Stanąłem przy oknie wychodzącym na zachód. Kit z ram wyskrobany, szyba wybita. Ze stojącej w kącie, na żelaznym stojaku, donicy bił odór amoniaku. Pewnie szczali do niej stojąc na schodach, które prowadziły na galeryjkę. Tam, na betonie, wielu już spało, ćpuny z całej Polski. Zostawiali po sobie strzykawki i słoiki. Załatwiali się także w bramie na dole, a odór szedł na całą kamienicę. Lokatorzy lali w te miejsca żrący chlor, lub sypali pachnący proszek do prania.
Dziewczyna siedziała pod żelaznymi drzwiami, a wokół niej leżało darte pierze. Zwykła dorastająca dziewczyna, z ledwo zaznaczającym się pod bluzką biustem i ściśniętymi dżinsami biodrami. Twarz miała zasypaną włosami. Między palcami tlił się papieros. Na lastrykowym parapecie stał słoik z resztką jakiejś mazi. Strzykawki nie było, lecz spod płóciennej torby wyzierało papierowe opakowanie jednorazówki. Dała sobie w żyłę i czekała na odlot.
– Nie szkoda ci życia – powiedziałem, nie spytałem.
Nic nie odrzekła. Podszedłem do niej, tak, aby chociaż ujrzała moje nogi. Dym z tlącego się papierosa dotarł do mojej twarzy. Dmuchnąłem kilka razy, aby się od niego opędzić, lecz uporczywie, pionowo szedł na mnie, nakazywał mi odwrócić głowę. Nie zrobiłem jednak tego. Przyglądałem się jej tlenionym na platynowo włosom i szarym odrostom, które mówiły, że mam do czynienia z szatynką.
Opasując rękoma kurczowo nogi lekko się zakołysała. W lewo, w prawo. Z pa-pierosa odpadł spalony na popiół tytoń i rozleciał się na posadzce.
– Przestań! – skarciłem ostro, jakbym wierzył, że da się wyciągnąć ją z innego świata.
Nie zareagowała, więc dotknąłem ją kolanem. Uniosła głowę. Oczy miała zimne, lecz jej twarz promieniowała szczęściem. Odstąpiłem. Dziewczyna wpatrywała się we mnie oczami prawdy, a więc człowiek potrzebuje, choćby od czasu do czasu, poczuć się wspaniale, niczym bóg. Opuściła rodziców, którzy dawali jej jedynie cień, a to za mało aby wzrastać.
Nie mogłem tam dłużej zostać. Zszedłem po schodkach na półpiętro, patrząc ciągle na nią, ona zaś nie odrywała wzroku od miejsca, gdzie niedawno stałem.
– Weź się w garść – powiedziałem niepewnie.
Zszedłem na dół. Przed bramą wyjściową na podwórko, zagradzała drzwi różowawa poducha, rozerwana miejscami, z której wypełzały robaki. Przyjrzałem się im z bliska. Żerowały w piórach, ale pewnie miały dość tego miejsca cuchnącego uryną i kałem. Dwa rodzaje paskudztwa. Jedne czołgały się, drugie biegały. Kopem posłałem poduszkę ćpunów na podwórko.
Na wyblakłym, wrześniowym niebie srebrzyście błysnął kokon samolotu. Sunął leniwie ku zachodowi. Byłem tam przez chwilę. Widziałem zbliżającą się wieżę WTC. Szkło przed dziobem rozpadło się jak bańka mydlana, pyk. Maszyna przechyliła się w dół niczym pług. Zanim rozłamały się skrzydła, zahaczając o filary, moje oczy spotkały się z oczami pochylonej nad biurkiem kobiety. Spojrzała bez lęku, rozchyliła pomalowane szminką usta. Coś powiedziała. Druga kobieta, która siedziała za biurkiem, opuściła jakby pokornie głowę i skrzyżowała na piersi ręce. Obie w ułamku sekundy znikły pod dziobem. Pełne paliwa skrzydła eksplodowały i stała się jasność. Nic nie bolało.
Skręciłem w lewo, ku ulicy. Zwabiła mnie wielka kałuża przy krawężniku. Mężczyzna z warzywniaka mył w niej plastikowe skrzynki na owoce. Przyglądałem się deszczówce, była przezroczysta, mimo że zebrała z chodnika to, co zostało odkrztuszone. Pływały w niej mikroby, bakterie i inne żyjątka z psich i gołębich odchodów. Jabłko zje dziewczynka i zaśnie, aby organizm mógł zwalczyć.
– Czego pan chce? – spytał mężczyzna myjący skrzynki.
Nie odpowiedziałem, zawróciłem na podwórko.
Za wyburzonymi warsztatami, w bramie, stała dziewczyna. Miałem widok na nią od tyłu, gdyż wypatrywała kogoś na ulicy z tamtej strony. Wszedłem cicho, lecz brama moje stąpanie nagłośniła. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na mnie badawczo. Znaliśmy się z widzenia, nie przypuszczałem, że jest dziwką. Strzeliła palcami przy łonie.
– Masz coś w środku – powiedziałem bezczelnie.
Zakołysała biodrami. Ujrzałem metalową błystkę, którą dopada szczupak. Haki kotwiczki wbijają mu się głęboko w paszczękę.
– Mam. Taki mały gadżecik, który lubią faceci. A skąd wiesz? Powiedzieli ci?
– Tak – skłamałem.
Otworzyła małą torebkę, wyjęła papierosa. Między palcami, zwieńczonymi połyskliwymi tipsami, rozgniatała zbity tytoń.
– Masz ogień?
– Nie mam.
Wyjęła papierosa z ust, opuściła bezwładnie rękę, która się zakołysała trącając mnie w udo. Wydęła z grymasem usta, przymrużyła oczy. Spojrzała na mnie przez szparki.
– Nie palący – mruknęła.
Przechyliła głowę i z lekceważeniem otworzyła jamę ustną. Zajrzałem do środka.
– Tu masz serce – powiedziałem, dotykając jej mostka.
– Wiem! – prychnęła rozbawiona.
– A tu, pod żebrami są płuca, żołądek, w kształcie haka, jajecznica z kawą, przypona, jelita, za nimi w miednicy aorta brzuszna, rura jak wąż strażacki – wymieniałem organy, dotykając miejsc gdzie się znajdują. – Macica jest tu, dalej szyjka macicy, gadżecik, pochwa...
Zdzieliła mnie torebką w głowę. Chyba był tam telefon komórkowy, bo nieco mnie przyćmiło.
– Ale z ciebie zakapiorny facet! – zaśmiała się jednak. – Co ty, masz rentgena w oczach?
– Tak, widzę.
Pokręciła ze zdumieniem głową.
– Ja się ciebie boję! – udała przestraszoną. – Skąd wiesz, co jadłam na śniadanie? Lepiej sobie idź, jesteś jakiś zboczony.
Obróciła się na pięcie z zamiarem opuszczenia bramy, lecz szpilka zaklinowała się między kostkami brukowymi. Szarpnęła, obcas się oderwał, upadła. Chwyciłem ją wpół i zataszczyłem na schody prowadzące do klatki schodowej. Była w moich objęciach, ale wściekłość bijąca z jej oczu i moje łomoczące serce nie pozwalały mi być z nią tak blisko. Zabrałem ręce, a ona pokręciła z westchnieniem głową. Podałem jej szpilkę, schyliłem się po obcas. Spojrzałem na nią ze współczuciem.
– Proszę cię, idź już sooobieee!
– Na plecach masz czyraka, wielkości pięciozłotówki – powiedziałem na odchodnym.
Ukryła twarz w dłoniach. Ujrzałem, jak sięga do torebki po mały, damski pistolet i celuje we mnie. Naciska spust, strzałem w głowę, zabija mnie na miejscu.
Szybkim krokiem opuściłem bramę, wyszedłem na ulicę. Jednak musiałem przystanąć, przeszył mnie ból z lewej strony klatki piersiowej. Opanował mnie lęk. Nagle w żołądku powstał bąbel powietrza wielkości pomarańczy i ruszył w górę przeciskając się z trudem przez przełyk. Przechodząc do tchawicy ucisnął aortę główną, zatrzepotały uszka – serce zabiło nierównym rytmem. I mimo, że zakryłem dłonią usta, beknąłem głośno.
Wtem, zdałem sobie sprawę z tego, że patrzę na martwego szczura, leżącego na plecach, ze sterczącymi ku górze łapkami. Kot, czający się na gołębie, dopadł go, jak przebiegał podwórko. Zacisnął szczękę na jego gardle i dotąd trzymał, aż łapki przestały młócić powietrze. Pochylił się nad nim chłopczyk i zamknął w dłoniach.
– Ti, ti, ti! – powiedział do niego czule.
Chłopczyk umarł. Szczura znaleziono pochowanego w wielkiej donicy na korytarzu.
Wszedłem ostrożnie na pasy. Zaparkowane nieprawidłowo samochody zasłaniały mi widok na ulicę. Zmalałem do wielkości dziesięcioletniego człowieka, który będzie przebiegał przez te pasy. Nie zobaczy nadjeżdżającego auta. Dostanie w biodro zderzakiem i poleci osiem metrów w powietrzu. Upadnie na skrzyżowanie, prosto pod koła dostawczego mercedesa, który wjedzie na pełnym gazie. Samochód będzie go wlókł jeszcze kilkanaście metrów, zanim kierowca dojdzie do siebie i zacznie działać. Zewsząd zejdą się ludzie i będą zaglądać pod podwozie. Nie usłyszą żadnego jęku. Zanim przyjedzie policja, nieprawidłowo zaparkowane samochody znikną.
Poszedłem na skróty podwórkiem pod murem starej drukarni. Na ławce przy betonowym stole pingpongowym siedziała grupa skeitów, wśród nich dobry chłopak. Gdy mnie ujrzał, zeskoczył z ławki i zastąpił mi drogę.
– Zapodam zajawkową nawijkę, ale kopsnij na płyn – powiedział z uśmiechem.
Wyjąłem z portfela monetę.
Zapodał nawijkę pełną dobrego rytmu. On był potomkiem Słowianki i Huna. Od dalekiego przodka odziedziczył ciemną plamkę przy kości ogonowej.
– Dobre – pochwaliłem go i dałem monetę. – Możesz pić piwo, ale nie bierz prochów – poradziłem po ojcowsku.
– Eeee, nieee – zaśmiał się.
Rzucił głową do tyłu. Sprawdzał, czy tego nie usłyszeli koledzy.
W spożywczym stanąłem za niewielkiego wzrostu mężczyzną po pięćdziesiątce, od którego zalatywało starą szafą. Rozpoznałem go, garbił się jak Unisiak. Chodziliśmy razem kilka lat na piwo do Relaksu. Jemu imponowało, że jest przy mnie, a był kastę niżej. Nie miał prawa siedzieć przy jednym stoliku z twardzielami, a ja, bratając się z nim robiłem im na złość. W życiu zawsze robił uniki, z nikim się nie bił, bo był tchórzliwy. I to zadawanie się z nim było moim błędem. Oni mieli rację, w tym, aby nie zadawać się z słabeuszami. On pewnego dnia nasłał na mnie swojego brata Kafara.
– Nic się nie zmieniłeś – powiedziałem.
Przyjrzał się mi uważnie.
– A tobie bandzioch urósł – zaśmiał się.
Kupił wodę mineralną w plastikowej butelce.
– Piwko byłoby lepsze – stwierdziłem za sklepem.
Wbił oczy w granitowy, połamany chodnik. On nigdy nie patrzył mi w oczy.
– Ja już nie mogę – wyznał. – Wątroba siadła, od win patykiem pisanych.
– Nic, a nic? – zdziwiłem się.
– Nic, bo gdybym łyknął, to koniec.
– Aż tak?
Zaczął się kiwać, gniotąc butelkę, aż syknął gaz spod nakrętki. Wyszczerzył krzywe zęby.
– Nieraz mnie kusi, ale lekarz ostrzegł, że nie warto próbować.
– To się ładnie załatwiłeś – wyszeptałem. – Po co piłeś te tanie jabole?
– A co innego miałem pić, jak kasy za komuny mało?
– Teraz trunków co niemiara. Tylko mieć pieniądze.
– Teraz też mało. Balcerowicz tak nas urządził. Do Unii prze, nie bacząc na tysiące bezrobotnych kolesi! – żachnął się.
Nie pokazał mi oczu, nigdy tego nie robił. Gapił się w bruk, balansując ciałem.
Ile było wtedy tego gadania o świecie? Nic z tamtych rozmów przy kuflu nie pamiętam. Teraz Unisiak z nikim już nie toczy rozmów. Ogląda telewizję, chodzi do lekarza, krąży wokół miejsca na Niskich Łąkach, gdzie kiedyś ładowaliśmy się do Relaksu.
Wiedziałem gdzie mieszka, ruszyłem w tamtą stronę, a on poszedł posłusznie za mną. Stanęliśmy przy bazie PKS. Tu kiedyś pracował Marek Hłasko. Był tam placyk, na który toczyła się akcja jednego z opowiadań.
– Słyszałem, że Kafar umarł – powiedziałem.
Unisiak wbił wzrok w popękany chodnik.
– Tu jest najgorzej w całym trójkącie – wskazał butelką chodnik. – Baby łamią obcasy, dzieci zaliczają glebę – zaśmiał się cicho. – Leją te niewinne bachory, a ich bek słychać w moim domu – dodał z pretensją.
Nie chciał mówić o bracie. Jednak zerknął na mój, skrzywiony od uderzenia pięści, nos.
– Wypił jedenaście setek czeskiego Royalu – wyszeptał.
Miał stracha. Bał się o tym mówić.
– Z tego się przekręcił?
– A jak?! Za dużo wypił!
– Nie dało się go uratować, przecież pogotowie niedaleko – zdziwiłem się.
– Ratował się. Wypił wiadro wody, ale nie pomogło. Zabrali go do szpitala i zbadali. Nie miał już w głowie ani jednej zdrowej komórki.
Weszliśmy na plac, usiedliśmy na cementowej podporze płotu.
– Nie myśl, że mam żal do ciebie, albo do niego za ten nos. Było, minęło. Niech mu ziemia lekką będzie.
– E, nie, nie myślę. Durni wtedy byliśmy – odpowiedział speszony.
Na placu pojawił się otyły mężczyzna z psem.
– Nie wiesz co z Łojem? – spytałem.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Umarł przed Nowym Rokiem.
Więc umarł, tak przypuszczałem. Nie odwiedziłem go po wielkiej powodzi, choć dał mi nowy adres. Ostatni raz spotkaliśmy się w grudniu. Złożyliśmy sobie życzenia świąteczne (pierwsze i ostatnie w życiu). Powiedział wtedy, że nie dociągnie do Sylwestra. I nie dociągnął. Bałem się go odwiedzić. Oni mieszkają w takich norach, gdzie wszystko jest martwe. Tam wyraźnie czuć śmierć. Do ich pokoi nigdy nie wchodzi pełne światło, które iskrzy życiem, wyciąga z chandry. Tam są tylko cienie, rzucane przez stare szafy i kredensy. Ściany są przepełnione oddechami zmarłych, podłogi przesiąknięte ich potem, a w szparach między deskami zalega ich stuletni naskórek.
– Minęło lato, a on ani razu na łąkach – powiedziałem w zamyśleniu.
– Ja tam nie lubię się smażyć – wzruszył ramionami.
Unisiak nigdy nie wszedł do rzeki Oławy.
– Łojo najszybciej się opalał. Najpierw palił skórę na czerwono, a potem, gdy zlazła, dopalał na brązowo. Chodził z Kamą na cypel, albo koło mostu. Pływał w rzece, a suka drałowała wiernie przy nim – powiedziałem.
– Gdyby nie suka, dawno by kipnął. Ona nieraz go dobudzała – dodał.
– Gdy żona od niego odeszła już nie zależało mu na życiu. Kiedyś przyznał się, że gdyby jeszcze pospał dłużej, to by się nie obudził, ale Kama nie pozwoliła, wylizała mu życie.
– Ale wtedy, przed Nowym Rokiem nie dała rady – bąknął.
– Była przy nim?
– Była. Kumpel, Medalik przyszedł rano i zajrzał przez okno. Leżała przy jego sztywnych nogach na podłodze.
Udałem zdziwienie. Uderzył się pięścią w pierś.
– Jak nie wierzysz, spytaj Medalika. Łojo w grudniu mu wyjawił swoją wolę: Gdy umrę, spalcie mnie. Nie będą sobie robaki na mnie ucztować.
Dałem mu kiwaniem głowy do zrozumienia, że wierzę.
– Kama była wycwaniona. Jak ją oszukał? Ile wypił, że nie zdołała go dobudzić – dodał.
– On dużo nie mógł pić. Rozsypał się z braku bliskich – rzekłem.
Miętosił butelkę. Woda mineralna zawierała mikroelementy konieczne dla dobrego zdrowia.
To co było, wydało mi się bardzo odległe, należało jednak do dobrych czasów. Po pracy w drukarni gnało się z chłopakami na Niskie Łąki, do Sputnika. Tam można było spotkać mnóstwo ciekawych facetów i oderwać się od jedynie słusznej drogi.
– Mnie uratowało sumienie – palnąłem.
– Co? Jakie sumienie?
– Mijały dni, lata, a ja stałem w miejscu. Teraz wiem, że piłem mniej, niż sądziłem. To wyrzuty sumienia były większe od picia.
Ustawił się do mnie bokiem, tak że widziałem jedynie połowę jego twarzy.
Oblizał spieczone wargi. Najlepiej gasi pragnienie piwo. Odkręcił nakrętkę i wypił łyczek.
– Chcesz? – zaproponował.
– Nie.
Westchnął, odstawił butelkę.
– Nie wiem co jest grane, ja do kościoła nie chodzę, lecz jest coś, co i mnie uratowało – zaczął. – Pokłóciłem się ze starą. Wkurzyłem się i poszedłem po flaszkę do nocnego. Do sklepu wchodzi się po schodach i właśnie przed nimi zamurowało mnie. Nie mogłem iść dalej. Coś mnie trzymało! Albo nie miałem siły, aby tam wejść.
– No więc co? Trzymało cię, czy nie miałeś siły?
– Nie wiem! – pokręcił głową przecząco.
Spoglądał bezmyślnie w bruk. Tu się urodził, tu umrze. Ulicę dalej chodził do szkoły, niedaleko stąd pracował w drukarni. Bywał codziennie w Sputniku, gdzie pił chrzczone wodą piwo. Teraz spogląda na schody do nocnego, który wybudowano po przełomie, gdzie sprzedają wódkę całą dobę. Ale żeby chociaż na stare lata wątroba nie nawalała.
Klepnąłem go w ramię. Podał miękką dłoń.
– Trzymaj się – powiedziałem.
– Cześć!
Trzeba odejść. Wszystko zgasło.
– Zdrowie – jęknął, jakby przepraszał.
Pochylił się, opierając dłonie na kolanach, wciągnął ze świstem powietrze i westchnął przeciągle.
Wszyscy ostatnio bardzo wzdychają.
– Zdrowie najważniejsze – odrzekłem.
Wyprostował się, chciał się dotknąć policzkiem, lecz ja bałem się że będzie tak jak z Łojem. Dlaczego chciał się pożegnać uroczyście, nie zbliżały się żadne święta. Wrzesień, tylko rocznica napaści Niemiec na Polskę.
– Idę tam – pokazałem swoje podwórko.
– Cześć – odpowiedział szybko.
Nie mogliśmy iść na piwo. Co to za życie z nawaloną wątrobą? Przejdzie przez nią tylko woda. Piwem się zadławi i przewróci człowieka.
Przeszedłem ulicę i podwórko wyłączając pamięć.
Zdjąłem buty, położyłem się na tapczanie. Nie mogłem zasnąć. Coś mnie omija, gdzieś coś się dzieje. Każde, nawet najlepsze życie, kończy się śmiercią. Jak nazwać tamte, minione lata? Budzik, piąta rano, tramwaj, zecernia, eksplozja jarzeniówek, blaszany stół, szufla, sztegi, justunek, sztylet, wierszownik, kolumny, sznurek, raport, trzynasta, fajrant, Niskie Łąki, Relaks, droga nad rzeką, dom, łóżko. Ołowiane życie? Ile było nowych dni, ile pary poszło w gwizdek?
Pukanie w drzwi. Zerknąłem przez wizjer. W korytarzu stał jakiś facet wychudzony, ręce trzymał przy sobie. Otworzyłem. Trapeziak! Przestraszyłem się ujrzawszy jego twarz wyłaniającą się z szarości korytarza. On odwiedził mnie osiem lat temu. To był kiedyś mocny chłopak. W latach szkolnych zgromadził w piwnicy przyrządy do kształtowania mięśni. Podnosił na sztandze tyle samo co ważył. A teraz! Twarz woskowa, wyciągnięta, oczy wielkie, zimne.
Wszedł powolnym, bardzo powolnym krokiem do mieszkania. Gdy się rozejrzał, podał rękę, taką miękką, bez życia, jak Unisiak.
– Andrzejek mi mówił, że masz samochód – powiedział.
Andrzejek i Trapeziak to byli alkoholicy, kiedyś razem chodziliśmy do szkoły.
– Uhu – skinąłem głową.
Lustro w przedpokoju pokazało moje odbicie. Nie da się zmazać tamtych lat, ale nos można naprostować. Czmychnąłem do łazienki. Musiałem się ogolić, zrzucić zmęczenie półsnem na tapczanie.
– Poczekaj, tylko się ogolę.
Namydliłem brodę. Trapeziak tymczasem łaził po przedpokoju. Widziałem w lustrze łazienkowym, jak zatrzymał się przed półką, na której stał wazon z kwiatami, leżały tam złote kolczyki Arety. Wpatrzył się w nie przepitymi oczyskami.
– Andrzejek jest ze mną, siedzi na schodach. Byliśmy na zupie u Alberta.
– Dlaczego nie przyszedł?
– Trochę kaszle i nie chciał cię zarazić.
– Tak od razu nie dam się zarazić.
Poznałem Trapeziaka w piątej klasie podstawówki, którą musiałem powtarzać, gdyż historyczka, baba w wysokiej ciąży, nie mogła mi wbić ważnych dat z historii Polski. Baby w ciąży nie powinny uczyć. Był najsilniejszy, siedział w ostatniej ławce. Ja też lubiłem siedzieć na końcu klasy; cóż za widok. Chłopaki podpuszczali nas, abyśmy się starli, lecz nigdy do tego nie doszło.
Trapeziak usiadł na stołku w przedpokoju.
Wyszedłem z łazienki i zacząłem skrobać plastikowym nożykiem zarost. Trapeziak wstał i podszedł do mnie.
– Andrzejek nie mógł dłużej spać nad rzeką w krzakach. Kiedyś broda mu zamarzła. Wziąłem go do siebie – zaśmiał się.
– Jesteś dobry koleś – pochwaliłem go.
Wróciłem do łazienki wypłukać nożyk, a on podszedł do kolczyków. Jak ukradnie, będę musiał mu je odebrać! Wyobraziłem sobie bójkę z Trapeziakiem, której uniknęliśmy przez te wszystkie lata. Na pewno nie podjąłby walki, lecz czy wystarczyłoby z jego strony tylko przepraszam?
Dotknął palcem kolczyka. Szybko wytarłem twarz ręcznikiem, mając go na oku w lustrze.
Wziąłem kolczyki w palce.
– To Arety, ładne, co?
– Można by spieniężyć – zaśmiał się.
Odłożyłem klejnociki na półkę.
– A teraz mów, jaki masz do mnie interes?
– Ty masz samochód. Telewizor mi się popsuł, a po tym jak Alkaida przywaliła w Nowy Jork będzie co oglądać. Amerykanie uderzą na Afganistan i Irak – powiedział jak znawca polityki światowej. – Brat mi obiecał philipsa, ale transport ma być mój, więc wózkiem dziesięć kilometrów nie dam rady. Patrz jak wyglądam – rozłożył ręce.
Przyjrzałem się, płaski jak deska.
– Ważę pięćdziesiąt sześć, nie mam siły.
A w piątej klasie podstawówki ważył siedemdziesiąt.
– Samochód w warsztacie.
Zgarbił się.
– Trudno, chciałem się tylko zapytać – powiedział, podchodząc do drzwi.
Sięgnąłem po portfel. Wyjąłem banknot.
– Nie obraź się, chcę cię wspomóc – powiedziałem, wkładając do jego kieszeni dziesięć złotych.
– Nie, stary, nie obrażę się. To dla mnie jak stówa.
A jak tak, to sięgnąłem po portfel. Dołożyłem drugi banknot.
– Dzięki.
Nie miałem już sił.
Trapeziak wyszedł z mego domu. Na korytarzu niespodziewanie spytał.
– A co nawaliło?
– Instalacja. Światła fiksują po powodzi. Przecież to topielec.
– Zgadza się. Mój koleś też ma topielca i ciągle grzebie w instalacji.
Chciałem zasnąć, jednak bałem się obudzić w pustym mieszkaniu.
– Poczekaj!
Narzuciłem marynarkę i wyszliśmy. Klatkę niżej natknęliśmy się na siedzącego na schodach Andrzejka wśród wypchanych reklamówek. Zakaszlał sucho. Przywitałem się z nim i wcisnąłem w miękką dłoń banknot.
– Ooo, dzięki, będzie dla nas na papierosy – uśmiechnął się do Trapeziaka.
Wyszliśmy na ulicę. Na skrzyżowaniu mignęła mi przed oczami dziewczyna poznana w bramie. Jechała czarną beemwicą z zarośniętym młodym mężczyzną. Spojrzała ze zdumieniem na mnie i na nich. Wygarnęła nam wyszpanowanym trzecim palcem. Zarośnięty zawiezie ją nad rzekę. Zaparkuje przy drodze. Zakręcą szyby i dotąd będą rozmawiać, aż ich oddechy przykleją się do szyb i nic nie będzie widać. Ona zrobi mu loda, a on wyobraca ją na kilka sposobów. Przeszliśmy przez skrzyżowanie.
Zatrzymaliśmy się przed kioskiem. W witrynie wystawiono gazety z jednym motywem – wieże World Trade Center w dymie.
– Wojna – wycedziłem cicho. – Będziecie sobie teraz oglądać w telewizji wojnę. Wszyscy oglądają, dlaczego nie wy?
– No jasne – przytaknął Andrzejek. – Ale telewizor...
Nagle Trapeziak powiedział:
– Ani jednego jęku. Miazga. Co to za wojna?
– Cztery tysiące ludzi – dodał Andrzejek.
– I dwie kobiety! – wypaliłem.
Skręciłem do bramy. Słyszałem jak Trapeziak głośno się zastanawiał.
– Jakie kobiety?
Andrzejek zarechotał ponuro.



Wacław Grabkowski


/ www.wroclaw.dolny.slask.org.pl


/ / / /
/ /
Julo | 2010-01-18 13:06:27
Sorry, Winnetou, ale nie wiem, czy portal ilustrujący miasto w zasadzie tylko fotografiami i rysunkami to najlepsze miejsce do publikowania własnej twórczości pisarskiej...
Waclaw Grabkowski | 2010-01-18 18:33:11
Julo - Po to są artykuły aby ilustrować miasto słowem pisanym, a ty, Julek, jako Indianin pewnie nie umiesz czytać, więc zapraszam cię do siebie, do środka ,,Trójkąta Bermudzkiego", to ci przeczytam to opowiadanie, którego akcja dzieje się we Wrocławiu :)
Danuta B. | 2010-01-19 16:45:41
Miasto można opisywać, w najszerszym tego słowa znaczeniu, na wiele sposobów. Głównie mamy zdjęcia, ale były też artykuły pokazujące ludzi związanych z miastem, np. muzyka Lecha Janerkę. Bezpośrednio nie odnosi się do architektury, a zwolenników miał wielu (artykuł, nie wiem jak muzyk). Nie powinien również przeszkadzać artykuł w w postaci krótkiej formy literackiej. Fikcja literacka uzupełnia obraz miejsca, pokazując mentalność jego mieszkańców. Krótko mówiąc, jestem ZA.
Virzzz | 2011-06-18 18:34:38
Skąd akurat nr 23 w obiekcie przy Krasnalach?
Virzzz | 2011-06-18 18:37:21
ul. Sienkiewicza Henryka 23? W obiekcie przydałyby się niejakie porządki... Jest Ktoś chętny? :)
rs | 2010-01-23 15:17:05
Dobry artykuł, świetnie ilustruje "Trójkąt" Uczęszczałem do VI LO i doskonale pamiętam jak mimo wszystko mało się tam zmieniło od lat 60/70. Pozdrawiam autora.
zonia | 2013-07-01 22:19:41
Tak , daje plastyczny obraz.. Bardzo dobry.
wilk.wroclaw | 2013-07-01 22:55:29
Mocne, ostre. Ale prawdziwe. Panie Wacławie, zapytam tylko, bo nie rozumiem tego jednego fragmentu "Narzuciłem marynarkę i wyszliśmy. Klatkę niżej natknęliśmy się na siedzącego na schodach Andrzejka wśród wypchanych reklamówek. Zakaszlał sucho. Przywitałem się z nim i wcisnąłem w miękką dłoń banknot. " - "Klatkę niżej" w sensie piętro niżej, czy to chodzi o jakiś inny element w tym budynku?
Waclaw Grabkowski | 2013-07-02 10:06:39
Ludzie żyją w klatkach, kupują sobie klatki, marzą o klatkach i pudełkach. Sami zamykają się, a nieliczni odmykają się. Niekiedy szukają klatek, z uporem maniaka, zakochują się i zamykają od wewnątrz. Piętra i klatki są nieistotne i obrzydliwe dla wolnych. Trapeziak spłonął… we śnie… w altance ogrodowej…. I włożyli jego szczątki w pudełko.
wilk.wroclaw | 2013-07-02 10:16:18
Dziękuję Panie Wacławie. I zdecydowanie bardzo proszę o jeszcze.
zonia | 2013-07-02 11:31:08
Popieram!